Pikuj, Ostra i Równa – mix wyryp na Zakarpaciu

Pikuj, Ostra i Równa – mix wyryp na Zakarpaciu.

Jak często trzeba weryfikować, zmieniać plany startowe w sezonie? Do tej pory udawało mi się robić jedynie lekkie korekty ale w tym roku drugi poważny start i druga modyfikacja. Nie umiem sklasyfikować wielkości tej zmiany, może to tylko drobna modyfikacja albo… no właśnie co? Czasami tak jest, że modyfikacje i zmiany planów są potrzebne – tak było i w moim przypadku. Miesiąc przed Bojko (na Rzeźniku) musieliśmy poprzestać na klasycznym dystansie osiemdziesięciu paru kilometrów, nie robiąc wersji HC (powody w poprzednim poście) a tym razem 2 tygodnie przed startem Arek namówił mnie na zmianę dystansu ze 120+km na 80+km. Bardzo się nie upierałem. Ospa mnie trochę „ostudziła”. Powiedziałem – ok, jeździmy na zawody razem i biegamy też razem. Dodatkowo dłuższa trasa była zrobiona z krótszej – przedłużonej o dodatkową pętlę (na końcu), która w porównaniu z pierwszą częścią trasy nie wyglądała tak atrakcyjnie, o trzeciej wizycie w tym samym miejscu (PRZEPAK) nie wspomnę. Organizator przed startem określił długą trasę mianem „dla koneserów”. Tak więc zdecydowaliśmy się wystartować BojkoTrail 80+ a nie w Bojko Trail 120+. Wydarzenie to było dziewicze, pierwszy raz organizowane trzy biegi po ukraińskich Bieszczadach. Tak, wszystko działo się na Zakarpaciu. Już sama podróż na Ukrainę to niezłe wyzwanie. I nie chodzi mi o kontrole celne (od których odzwyczaiłem się w dobie europejskiej) ale głównie o drogi, a w zasadzie ich jakość. Sama organizacja biegów była nam znana – ten sam organizator co Ultra Janosik, Ultra Roztocze: Sławek… Szacun i ukłony bo na żadnej imprezie tej skali nie widziałem organizatora, który witał dosłownie każdego, wbiegającego na metę zawodnika. Ale zaczynając od samego początku. Spanie zorganizowaliśmy sobie w oddalonej od Żdanijewa (miejsce startu i mety) o ok 20km Polianie. Nie jest łatwo znaleźć coś fajnego w tych okolicach, tym bardziej, że nie tylko my szukaliśmy. Dwadzieścia kilometrów do Żdanijewa było drogą, którą niestety nawet terenówką byłoby ciężko przejechać. Samochodem osobowym i normalną drogą asfaltową było dwa razy dalej, ale nie stanowiło to problemu. Natężenie ruchu na ukraińskich drogach jest niewielkie. Tym razem postanowiliśmy nie biegać od razu po wyjściu z samochodu – zaplanowaliśmy jeden dzień „aklimatyzacji”. Nasza definicja aklimatyzacji sprowadzała się do szwendania się po górach oraz piciu ukraińskiego piwa. A, że widoki ładne i piwo dobre – aklimatyzowaliśmy się cały, poprzedzający bieg dzień. Ukraina jest naprawdę piękna…

Start biegu zaplanowany był na godzinę 3:00 co po doliczeniu dojazdu powodowało kolejna krótką noc. Taki to przywilej na ultra zawodach: krócej śpisz – za dnia wypijesz piwo na mecie. Ogarnęliśmy się z Arkiem dość szybko. Przed startem mieliśmy nawet chwilę luzu na śniadanie (w samochodzie). Połączony start zawodników z dystansu 80+ oraz 120+ odbył się jak zwykle w świetle czołówek. Po paru zdaniach opowieści Sławka o tym co czeka nas na trasie (trzy wyrypy, połoniny, picie, jedzenie, naturalny runmageddon oraz ściana płaczu) ruszyliśmy. Przez początkowe 2 km, gdzie było płasko zastanawiałem się co Sławek miał na myśli mówiąc „ściana płaczu”. Pamiętałem górę „Żar” z Ultra Janosika i podejrzewałem cos podobnego kilka kilometrów przed metą. Słowo runmageddon zupełnie nie utkwiło mi w pamięci. Na 100% wiedziałem, że będą przygody:) Pierwsza mogłaby być już na początku biegu gdzie mieliśmy do pokonania drewniany mostek na niezbyt dużej rzeczce. Mostek wpisywał się w kanon ukraińskich budowli drogowych. Po chwili, gdy na nim znalazło się około 10ciu osób – po prostu zaczął pękać …Przebiegliśmy i zaczęliśmy się wspinać na pierwszą wyrypę. Góra Pikuj (1408mnpm), która praktycznie rozpoczynała długa bieszczadzką grań. Na Pikuj’u niespodzianka: wiatr ze wschodu oraz dwóch fotoreporterów, szacun za wytrwałość bo łeb urywało. Na szczycie byłem po 10ciu kilometrach, było jeszcze ciemno, chwila rozpoznania i zbieg w dół. Super widok jak ty zbiegasz a z przeciwka, tą samą ścieżką, podbiegają/podchodzą inni zawodnicy. Za Pikuj’em zaczęło się rozwidniać. Trochę się zdekoncentrowaliśmy i pomyliliśmy ścieżkę. No cóż trzeba było pokonać z 300m borówek aby wrócić na grań. Wtedy wydawało się, że nic trudniejszego już nie będzie – myliłem się jednak – było ale znacznie później. Cała grań to około 20tu kilometrów. Ciągle z góry, pod górę, ale ciągle piękną połoniną. Widoki były troszkę popsute przez niskie chmury i mgłę ale czasami gdy odpuszczały – mogliśmy podziwiać niekończące się pasma ukraińskich Bieszczad. Do pierwszego punktu z jedzeniem dobiegliśmy już o poranku. Chyba to był najwyżej położony punkt z jedzeniem ze wszystkich gdzie do tej pory się stołowałem. Żurowka (1226mnpm) – a organizator postanowił urządzić prawdziwy bufet. Kilka namiotów, bo pewnie obsługa tam spała oraz namiot główny szamotało się na wietrze i dało mi kilkaset potrzebnych kalorii. Tam tez ubrałem się w kurtkę wiatrową, byłem jednym z nielicznych, którzy granią biegli „na krótko”. Było mi ok, nawet ciepło. Dopiero gdy stanąłem na jedzenie – zacząłem marznąć. Ostatnie kilometry połoniny to zbieg lasem do osady Hysnyj. Kilka domków w górach, położonych (jak wynikało z mapy) przy drodze oznaczonej tak, że w Polsce byłaby to porządna asfaltówka. Nic bardziej mylnego – droga do kolejnego punktu była raczej nudna i co najważniejsze nie bardzo nadawała się do jeżdżenia samochodem osobowym. Lekko wijąca się pod górkę, a następnie opadająca w dół do miasteczka (bądź wioski) Roztoka. W Roztoce koło cerkwi usytuowany był kolejny punkt z jedzonkiem… Jak zwykle nie śpieszyliśmy się na punktach, jedzenie, picie, znowu jedzenie:) Tym bardziej, że przed nami była druga wyrypa – tym razem na Ostra Hora (1405mnpm). Początkowo ciągnęliśmy się w lesie ale szybko dostaliśmy się na połoninę, skąd widok na Ostrą był przepiękny. Wąską ścieżką wdrapałem się na szczyt, Arek był jakieś 100m z przodu. Ta góra mnie zwyczajowo zmęczyła, myślałem tylko o zbiegu w dół. A na górze niespodzianka – Ostra Hora ma sąsiedni szczyt. Trzeba było pokonać siodełko aby znów wdrapać się na sąsiadującą górę. Cóż, jak trzeba to trzeba. Całe szczęście, że z góry było widać namioty Pereuki, gdzie był punkt z przepakiem. Całą dotychczasową drogę obserwowałem moje PureGrity, które po kilku biegach górskich wyglądały na lekko zużyte. Szczególnie ich przody wyglądały jakby miały zaraz rozlecieć się na dwie części. Myślałem – oby wytrzymały do Pereuki. Tam mam drugą parę na zmianę. Całe szczęście, że buty, choć marnie wyglądające – dały radę. Profilaktycznie zmieniłem je na 50tym kilometrze. Nie musiałem ale zmieniłem. Punkt w Pereuce był naprawdę porządny. Poprzednie nie były złe, ale tutaj naprawdę był wypas. Risotto i Botwinka grzane na ognisku a także cała masa innych smakołyków powodowała, że ruszać stamtąd mi się chciało. Posiedzieliśmy dłuższą chwilę z Arkiem ale robota sama się nie zrobi… Trzeba napierać pod kolejną górę. Przed sobą mieliśmy kilkukilometrowy zbieg a potem… No właśnie podejście pod Równą Horę. Podejście jednak nie należało do normalnych:) Początkowo w miarę lekko leśnym szlakiem ale zaraz za wodospadem Paskivcy (piękne miejsce) po przekroczeniu potoku drewnianym mostkiem zaczął się cyrk. To tu właśnie znajdował się wspominany przez Sławka (organizatora) naturalny Runmageddon. Powywalane drzewa, śliskie głazy, krzaki i cholera wie co jeszcze powodowały, że tempo pokonywania tego fragmentu było żółwie. W pewnym momencie zrobił się mały korek: przede mną było kilka osób i za mną także. Cały prawie kilometrowy fragment zajął mi około 20minut (omg). Najciekawsze, że tamtędy prowadził oznakowany ukraiński szlak turystyczny. Ciekawe:) Przez cały czas wspinania czy szurania na kolanach miałem w pamięci krótki przegląd trasy omawiany przez Sławka przed startem. Pamiętałem, że jeszcze oprócz słowa Runmagedoon wypowiedział jeszcze słowa „ściana płaczu”. No i właśnie teraz przyszedł czas na nią. Co to była za sztajcha taka klasyczna na rympał. Ale jaka… Pół godziny właziliśmy kilometr na szczyt nazwany Runa Plai (1227mnpm). Nie wiem co byłoby gdyby nie kijki. Zakosami, wykorzystując wszystkie dostępne naturalne pokonałem górę, jak zwykle za plecami Recława. Byłem tak zmęczony, że na górze nie bardzo ogarniałem kierunek. Widziałem wprawdzie zawieszoną taśmę informacyjną, podszedłem do niej ale nie wiedziałem co dalej. Co gorsza wlazłem w jakiś lasek z dziwnymi drzewkami, gdzie chyba rozwaliłem gniazdo jakichś dziwnych przezroczystych owadów (muszek) które bardzo łatwo obsiadły moje spocone ciało. Nie było to nic miłego. Całe szczęście, że Arek poczekał niedaleko i nakierował mnie na dobra trasę.

Potem było już znacznie lepiej, tzn. trasa była łatwiejsza, ale ostatnie 2 kilometry, które pokonywałem przez około godzinę zrobiły swoje i musiałem wrócić do żywych. Podejście pod najwyższy szczyt Bojko Trali czyli Równą Horę (1480 mnpm) było widokowe, niezbyt strome ale cholernie długie. Ciekawostką dla mnie było to, że w pewnym momencie zobaczyliśmy wjeżdżające samochody. Tak! na szczyt waliło kilka terenówek oraz jedna osobówka. Lokalesi to mają wyobraźnie. Równa to szczyt leżący na Połoninie Równej i jest ubrana w niszczejące obiekty wojskowe. Przebiegliśmy tamtędy dość sprawnie, bez zatrzymywania bo naszym celem nie był szczyt – my chcieliśmy szybko zbiec w dół, z powrotem do Pereuki. Była to dość szybka piłka… Drugi raz odwiedziliśmy punkt żywieniowy i do mety pozostało nam około 10ciu kilometrów. Było w dół, początkowo lekko a z biegiem kilometrów coraz ostrzej. To lubię. Nie czułem bólu w nogach, no może jedynie stawy skokowe i stopy bolały mnie standardowo. Zbieg do ostatniej asfaltowej prostej był w moim typie, ostro, ślisko i w wąwozie. Wyprzedziłem tam kilka osób. Pewność zaufanie do obuwia sprawia, że naprawdę można pocisnąć. Na dole poczekałem na Arka i po krótkim spacerze spojrzeliśmy na siebie i po pytaniu „biegniemy?” – pobiegliśmy nasze ostatnie 3km do mety. Droga asfaltowa, dziurawa jak ser szwajcarski doprowadziła nas do mety (czyli startu).

W ośrodku Extreme oczywiście czekał na nas Sławek, który przywitał nas słowami: „Jak się czujecie chłopaki”:) Po krótkiej wymianie zdań i wskazaniu gdzie jest najbliższe piwo – zakończyliśmy naszą kolejną przygodę. Czas lekko gorszy niż miesiąc wcześniej na Rzeźniku, ale humory równie dobre a może i lepsze. Po 14tu godzinach i prawie 11tu minutach błąkania się po ukraińskich Bieszczadach przyszedł czas na basen, saunę i … piwo !!!

 

… no i jak zwykle zapraszam na krótki filmowy przekaz wspomnień:)

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *