MIUT – Madeira Island Ultra Trail

MIUT – Madeira Island Ultra Trail

… no i kolejny bieg z mojego Bucket List przeszedł do historii. Pamiętam moment kiedy pierwszy raz dowiedziałem się o tym biegu. Będąc na lotnisku (po maratonie w Atenach w 2011r) zobaczyłem kogoś w koszulce z napisem MIUT. Wtedy jeszcze nie bardzo wiedziałem z czym to się je. Sprawdziłem potem w internetach. To był czas gdzie na moim koncie nie było nic dłuższego niż maratońskie (asfaltowe 42km). O długich biegach trailowych – tylko marzyłem. Obrazek gościa, koszulce z MIUTa spowodował, że dowiedziałem się o super biegu z zachodu na wschód Madery. Upłynęło dwanaście lat od tamtego wydarzenia. Wiele po drodze się zadziało – ale finalnie stanąłem na starcie 14tej edycji MIUTa.

Maderę odwiedziliśmy już drugi raz. Wyspa jest tak piękna i różnorodna, że spokojnie można ją odwiedzać wielokrotnie. Pierwszym razem mając już w głowie trasę biegu – turystycznie zwiedzaliśmy części Madery i wiedziałem, że ten bieg do najłatwiejszych nie należy. Poza tym jak tu biegać jak wszędzie góry i tysiące schodów. Trasa koronna czyli 115km ma przewyższenia ponad 7,2km (ile to Pałaców Kultury? – ponad 30).

Odbiór pakietów dość skromnym expo (np.: porównując do Lavaredo) w mieście Machico tam gdzie też ulokowana jest meta biegu. Start o godzinie 24:00 z drugiego końca wyspy Porto Moniz. Atmosfera świetna, prawie 900 osób na starcie, mnóstwo kibiców. Na start można było dostać się autobusem (zorganizowanym z Machico) ale ja miałem to szczęście, że Sylwia, Ania i Arek – dostarczyli mnie tam naszym wypożyczonym samochodem. Sam start to burza adrenaliny. Utwór ACDC Highway to Hell dodatkowo rozgrzewał tłum biegaczy. Punktualnie o północy, przygotowany z obowiązkowym wyposażeniem ruszyłem w trasę.

Wyposażenie obowiązkowe to temat zdecydowanie bardziej liberalnie traktowany niż na innych biegach. Tutaj przy odbiorze numeru należało mieć tylko plecak biegowy aby go zaczipować a co potem do niego wsadzicie to już inny temat. Być może gdyby na trasie ktoś biegł zupełnie „na lekko” bez plecaka to dostałby DSQ ale ja sam kontroli nie widziałem. Ważne abyście mieli czołówkę, kurtkę deszczową czy wiatrową, kubek oraz naczynie z łyżką na posiłek przygotowany na punktach. Zresztą organizatorzy w pakiecie startowym dali super składaną miskę. Tu duży plus. Reszta to już wasze preferencje. Ja miałem jeszcze kilka żeli, dodatkowy akumulator do lampki, folię NRC oraz bandaż elastyczny, oczywiście dowód osobisty i kilka euro. Czyli mój standard.

Po starcie nie spodziewajcie się czasu na rozgrzewkę po płaskim asfalcie. Po dosłownie 200m droga skręca w prawo i zaczyna się pierwsza wyrypa (ta jeszcze dość krótka i po betonie ale mega stroma). Zwarty peleton ciągnął się całą szerokością drogi. Początkowo widno od latarni ulicznych, których na Maderze jest mnóstwo ale po jakim czasie światło czołówki już było niezbędne. Droga zdecydowanie się zwężyła i to spowodowało krótkie ale częste zatory. W tym momencie lepiej być z przodu stawki. Na zbiegach niestety wąsko a peleton jeszcze w kupie. Kolejna sroga wyrypa już w lesie. Piękna ścieżka do pierwszego punktu w Fanal (Las wiecznej mgły). Jeszcze ciemno ale w świetle czołówek leśne ścieżki opasane ze wszytkach stron drzewami i krzakami wyglądają bajkowo. Na punktach jest wszystko co potrzeba: woda, izo, herbata (korzystałem z powodów ściśniętego żołądka) po owoce, czekoladę, bakalie itp… Następnie kolejny zbieg – też jeszcze w nocy, w okolice miasteczka Seixal.  Pierwszy raz mam dość schodów. Rożne konstrukcje: kamienne, drewniane, betonowe – tysiące stopni po których nie umiem zbiegać. Nie umiem ale trzeba się nauczyć.

Następne części trasy to już mega wspinaczka i totalny interior bez zbiegania nad ocean. Najpierw Przez Madeira Nautral Park i Encumeadę gdzie słońce już wstało i mieliśmy piękne widoki na najwyższe góry na wyspie. A potem super trawers do Doliny Zakonnic. Biegłem, szedłem i miałem tysiąc myśli, które mi podpowiadały, że Dolina Zakonnic to jest miejsce gdzie powinienem zakończyć zmagania. Miałem duże problemy z żołądkiem. Wiedziałem, że największy wyryp będzie dopiero przede mną. Zbieg do Doliny Zakonnic (punkt z przepakiem) był długi i oczywiście mocno niewygodny (zawijasy i te schody). W tym momencie miałem chyba największe kryzysy. Inni zawodnicy wyprzedzali mnie systematycznie. Na przepaku w szkole (naprawdę dobrze zorganizowany PK) nie zastanawiałem się co będzie dalej, nie wiedziałem czy wyjdę w dalszą trasę czy nie. Po prostu robiłem swoje, wymieniłem ciuchy na czyste, zjadłem delikatny rosół i po prostu wyszedłem. Nim zdążyłem pomyśleć byłem już na podejściu pod Pico Ruivo. Wiedziałem, że teraz to już nie ma odwrotu. Przepak (w dolinie Zakonnic) był w takim miejscu, że mógłbym skończyć i mieć transport do domu (jeden telefon i ekipa przyjeżdża po pokonanego). Potem, na kolejnych PK już było łatwiej. Po pierwsze nie ma łatwego transportu bo będę w wysokich górach, po drugie jak wejdę na Pico Rouvo a potem na Pico Arreiro to do mety będzie już w dół (ponad 30km ale większość w dół), po trzecie zrobiłem już większość roboty… Więc mentalnie było już znacznie lepiej i łatwiej. Podejście pod Pico Ruivo to dość suchy jak na Maderę kawał lasu. Im wyżej tym trochę wilgotniej. Piękne trawersy na wysokości około 1400mnpm powleczone były chmurami. Dopiero na wysokości ok 1600mnpm (może ciut wyżej) wyszło słońce (chmury były poniżej) zobaczyliśmy wszystkie pobliskie szczyty. To najpiękniejsze miejsce na całej wyspie.

Z Pico Ruivo szlakiem PR1 zaczęła się najbardziej malownicza trasa na Pico Arreiro. Tu zjuż ja wyprzedzałem. Na Arreiro dotarłem dość szybko. Tam spotkanie z moją ekipą Sylwia, Anią i Arkiem, którzy autem ekspresowo zaliczali kolejne ciekawe miejsca na wyspie. Chwila wytchnienia i w dół do kolejnego punktu, gdzie zamierzałem się najeść. Mój brzuch odpuścił i poczułem głód. Po raz pierwszy na trasie biegu ultras zjadłem wszystkie posiadane żele (zawsze przywoziłem wszytkie na mete). Tym razem gdyby nie żele – energii by mi na 100% zabrakło. Kolejny odcinek to lekki zbieg z Arreiro do  Chao da Lagoa przez Parque Ecologico do Funchal przy zachodzącym słońcu. Ten zbieg i widoki naładowały mnie energetycznie. Po raz pierwszy podczas biegu widziałem zachodnią część wyspy. Faktycznie w PK7 już po zmroku porządnie zjadłem i ruszyłem znów na północ. Biegłem już sam. Co jakiś czas dochodziłem kolejnych zawodników i ich wyprzedzałem. Lubię biegać w samotności w nocy. Obcy teren dodaje mi motywacji. Nikogo nie gonie, przed nikim nie uciekam po prostu dopasowuje tempo do swoich myśli i głowy. Ostatnie 30km biegu to dwa odcinki po 15km. Pierwszy zdecydowanie w dół Lewadą w kierunku Porta da Cruz a potem bardziej płaski fragment wschodnim klifem na metę. Niestety było już ciemno i widoków na Sao Laurenco nie doświadczyłem. Ostanie 5 kilometrów to już widok oświetlonych miasteczek w sąsiedztwie Machico. Biegnie się wzdłuż kolejnej lewady otaczając szczyt Pico do Furado. Ostatni zbieg po łące do miasta i meta. W centrum na Promenadzie w Machico zakończyłem zmagania z tą trasą. Cóż można dodać. Czas około 28,5h , miejsce 500 na prawie 900 startujących. Dla mnie nie był to łatwy event. Sukcesem było ukończenie trasy w limicie. Nie wiem co mógłbym zrobić więcej. Brak dostarczania energii z powodu problemów z żołądkiem skutecznie spowolniło pierwszą połowę trasy. Niewątpliwie był to jeden z cięższych testów charakteru. Nie bolały mnie nogi, nie miałem problemów ze stopami, wszystko było super – jednak braki energetyczne zrobiły swoje.

Tak wyglądał wykres zmieniającej się mojej pozycji w biegu:

MIUT zaliczony, Matys szczęśliwy – This Is It:)

Oczywiście jak zwykle hint (moim zdaniem) – Kije trekingowe/biegowe to must have. Nie wyobrażam sobie tej trasy bez kijków.

 

…a na koniec mały Relive !!!

Stay Touch 🙂

 

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *