Jeden bieg – dwa oblicza doby, dwa oblicza gór…

Jeden bieg – dwa oblicza doby, dwa oblicza gór…

Trzy tygodni po Wawrzyńcu (ultra85k w Beskidzie Żywieckim) zaplanowałem kolejne ultragóry. Ciekawe jest to jak zmienia się moja perspektywa biegania. Kiedyś, kilka lat temu zastanawiałem się czy 3 tygodnie przerwy między maratonami to nie zbyt mało aby się zregenerować, aby dać radę. Teraz planuje, bez zająknięcia, góry:)

Tym razem (oczywiście z Arkiem) wystartowaliśmy w dość młodej imprezie Ultra Janosik na dystansie 100+. Co oznacza ten „plus” dowiedziałem się dopiero na mecie:) Impreza biegowa (weekendowa) z kilkoma dystansami, która na koronnym dystansie (zwanym: Legenda) rozpoczyna się w Strbkim Plesie, przebiega przez część Tatr Wysokich następnie przez Tarty Bielskie a w drugiej połówce zbiega w Spisz i tam napiera aż do Polany Sosny przy tamie w Niedzicy. Przeprawa ze Słowacji do Polski. Na tą imprezę przyciągnęły mnie Tatry, nieudane losowanie w BUGT chciałem jakoś sobie wynagrodzić i jednak pobiegać w wysokich górkach. Jak zwykle z namówieniem Arka nie było problemu. W tym roku na imprezach prześladuje, albo ratuje (zależy jak na to patrzeć) – kiepska pogoda i deszcz. Teraz także, po pogodnym tygodniu, przyszło załamanie pogody. Start planowany o 7: 00 w Strbskim Plesie przywitał nas mgłą. Oznaczało to, że albo będzie parno, albo bardzo zimno:). Godzina startu mówiła, że do metry nie dotrzemy przed zmrokiem. Planowaliśmy czas w okolicach 16-18h. Nie znając trasy, patrząc tylko na profil, całkowaliśmy, że maksymalnie będzie powtórka z Chojnika. Sprawdzając pogodę wiedzieliśmy, że im później skończymy tym większa szansa na mega ulewę. Trza było się śpieszyć.

4:50 to godzina gdzie władowaliśmy się do autokaru, który wiózł nas na Słowację – na start. Pierwszy raz startowałem tak późno – było to miłe bo całą drogę mogliśmy jeszcze wykorzystać na spanie.

No więc podwiezieni przez organizatora na start – stanęliśmy w przygotowanej strefie i po kilku słowach (super motywacyjnych) organizatora Sławka, ruszyliśmy na trasę punktualnie o 7:00.

Początek niewinny, lekka, kolorowa od leśnych kwiatów droga wijąca się delikatne prowadziła doliną w kierunku jeziora Popradzkiego. Po około 35 minutach delikatnego wprowadzenia w bieg – zaczęło się pierwsze podejście. Krętym szklakiem wdrapałem się na Sidodło pod Ostrvou (1966 mnpm) a następnie na Klin (2022 mnpm). Trasa po piargowisku, granią po czerwonym szlaku zaczęła prowadzić w dół w kierunku Śląskiego Domu. Tam było pierwsze jedzonko. Wszystko świetnie przygotowane, ale nie ma czasu na jakieś większe rozgoszczenie się:) Trzeba napierać. Brzegiem Jeziora Vielickiego pobiegliśmy w kierunku Rohatki (omg), ale najpierw trzeba było przewalić się przez Polski Grzebień (2200 mnpm). Tam spotkało nas pierwsze tatrzańskie żelastwo. Nie spodziewałem się trudności, a były… Z moim błędnikiem w górach nie jest źle więc szybko, balansując na skałach, wdrapałem się na Grzebień a potem na Rohatkę „Prielom” (2280 m.n.p.m.). Faktycznie ta przełącz jest przepiękna i ma jakąś wielką magie. Z obydwu strony widok na Tatry Wysokie – mega! Nie było czasu na podziwianie. Wyjąłem kamerę z ust:) – tak, miałem kamerę w gębie aby filmować podejście. Zobaczcie na filmie !!!. I bynajmniej nie mam wielkiej paszczy tylko małą kwadratową kamerkę GoPro Session, która idealnie mieści się w mojej paszczy:). Pobiegłem w dół. Zejście z przełęczy także wymagające, ale po przebiegnięciu Zbójnickiej Chaty zaczęło się łagodniej. Dobiegliśmy do Rainerowej Chaty gdzie organizator zagwarantował kubkową zupkę pomidorową z makaronem – wpierdzieliłem całą, tylko mi się uszy trzęsły:) Patrząc na innych zawodników wydawało mi się, że jakoś mniej cierpię, fakt – byłem zmęczony ale przecież to dopiero 25km trasy… Tak ¼ trasy a na zegarku już prawie 5,5h od startu. Nie było to motywujące, ale w głowie miałem to, że kiedyś zbiegniemy z Tatr do Spiszu i tam tempo zdecydowanie wzrośnie.

Następnym punktem naszej wycieczki była Wielka Świstówka (2037 m.n.p.m.), ale aby do niej dotrzeć musieliśmy się przetrawersować pod wyciągami na Łomnicę. W tamtym regionie było dość mglisto i tłoczno. Zdziwieni turyści, którzy wciągnęli się tam kolejką nie bardzo wiedzieli co tu się dzieje. Gór nie widać, mgła jak cholera a co raz z mlecznych czeluści wyłaniała się sylwetka biegacza, który nie zważając na nic – wali pod górę. Na Świstówce byliśmy po 7h 15min (33km) . Normalnie szok, ale ten dystans się wlecze…Ze szczytu zbiegliśmy nad Zielone Jezioro a tam znowu wyżera. Chwilę przycupnęliśmy ale nie zbyt długo. Uzupełniliśmy wodę na drogę i wyruszyliśmy w Tatry Bielskie. Główną część trasy mieliśmy już za sobą. Już teraz będzie łatwiej – pomyślałem. Nie będzie technicznych podejść i zbiegów… luz. No i oczywiście byłem w błędzie. Wprawdzie, ostatni szczyt Tatr – Sirokie Siedlo (1825 mnpm) zdobyłem bez problemu to jednak zrobiłem to dość wolno. Arek, w swoim stylu na podejściu wsadził mi dobrych kilkadziesiąt (jak nie kilkaset) metrów. Wiedziałem, że na zbiegu go dojdę. Ale na zbiegu po którym można biec – a nie na tym, który mnie czekał. To był ten odcinek trasy, który także pokonywali zawodnicy z dystansu krótszego (75km) więc na wąskiej, krętej, kamienistej i porośniętej ciasno ścieżce, tańczyłem jak baletnica. Ja pierdziele, co to był za hardcore, ile tam osób musiało leżeć… To był najtrudniejszy zbieg jakim kiedykolwiek zbiegałem. Błoto wymieszane ze śliskimi kamieniami, pełno śladów uślizgów a ja gonię Recława !!!. Byłem tak mocno zdeterminowany i skoncentrowany, że udało się. Nie leżałem i Arka dogoniłem na samym dole. Pierwsza wymiana myśli i słów między nami mówiła mniej więcej tyle „o kurwa !!!”

Tatry opuściliśmy po 43km (i prawie 10ciu godzinach). To jest dopiero rekord – maraton w prawie 10 godzin. Nie ma co porównywać, nawet zawody triathlonowe typu IronMan nie mogą się tutaj równać – tu jest po prostu wpierdziel. Sorry nie chcę umniejszać innych dyscyplin i pewnie zmęczenie i trud zrobienia Ironmana w poniżej 10godzin może być dużo większy, ale tutaj zostało jeszcze ponad 55km do zrobienia w terenie pagórkowatym (porównując do Tatr).

Wreszcie wbiegliśmy w Spisz, region geograficzny i historyczny sąsiadujący z Podhalem i Tatrami. Na razie biegliśmy jeszcze po stronie Słowackiej. Naszym celem było pierwsze miasto na naszej drodze czyli Żdiar.  Tam znowu mogliśmy się najeść. Tak też zrobiliśmy i razem ruszyliśmy do Polski. Ale zanim Polska – to jeszcze zdążyliśmy nadrobić kilkaset metrów przez gapiostwo. Aby dostać się do kraju musieliśmy wbiec na Magurkę (1196 m.n.p.m.) a potem granią pasma Pienin, wspiąć Frankowską Górę (870 m.n.p.m.) gdzie dotarliśmy po prawie 13 godzinach i 62km trasy. Uff – jesteśmy u siebie. Nie ma jeszcze dwudziestej. Organizator mówił, że limit dotarcia do Polski to północ więc mamy duży zapas. Teraz czekał nas zbieg do przepaku w Kacwinie. Krótka, miła droga w polach – ale czas przyszedł na założenie świateł. Czołówka na głowie miała wytrzymać dobre kilka godzin. Ale ile dokładnie wytrzyma – nie wiedziałem. Zmniejszyłem delikatnie moc świecenia ale tak aby nie powodowało to dyskomfortu widzenia.

Od jakiegoś czasu Arek rozmawiał ze swoim zdrowym (niezdrowym) rozsądkiem, który przekonywał go, że Kacwin to jest bardzo dobry punkt aby zakończyć walkę. Stamtąd przecież jest tylko 4km do domu (i to jeszcze z górki po asfalcie), każdy następny kilometr po trasie będzie go, od łóżka i piwa oddalał. Jak pójdzie dalej będzie musiał pokonać całość dystansu. Nie ma lepszego miejsca na wycofkę. Nie pomogło nawet kilkukrotne moje stwierdzenie „nie pierdziel” – po dotarciu na przepak wiedziałem, że dalej jadę sam.  Ale zanim dostaliśmy do punktu mieliśmy jeszcze jedną małą zagadkę. Otóż droga się skończyła. Przed nami strumień. Ale ślad GPS na suunciaku i światła w oddali pokazały, że nie ma opcji trzeba się przeprawić przez potok. Może to i dobrze – na staw skokowy, ścięgna Achillesa – zimna kąpiel była zbawienna. Zrobiło się przez chwilę miło. Takie małe SPA na stopy. Przy okazji buty także obleciały z błota.

W Kacwinie duży bufet i co najważniejsze suche rzeczy w przepaku. Zmieniłem ciuchy, zjadłem zupkę, trochę owoców, przybiłem pionę z Arkiem i ruszyłem dalej. Wiadomo, że w nocy lepiej biec z kimś – nie samemu, więc w Kacwinie dołączył do mnie jeden zawodnik. Biegliśmy razem, ale zmęczenie nie pozwalało na długie konwersacje. Tak naprawdę to wymienialiśmy się krótkimi zdaniami – kurczę chyba nawet nie wiem (bądź nie pamiętam jak miał na imię). Po kilku kilometrach mój towarzysz delikatnie zwolnił i biegliśmy w pewnej odległości. W lesie przed Łabiszanką po raz kolejny zgubiłem trasę, tym razem zamyśliłem się i nie zobaczyłem skrętu w lewo, Musiałem nadrobić kolejne 700-800 metrów. Po chwili dogoniłem towarzysza, który nie miał problemów z nawigacją. W Trybszu gdzie miły taternik zorganizował swój własny punkt żywieniowy (miła niespodzianka) zjedliśmy obaj po gotowanym ziemniaku z solą i popiliśmy gorącą herbatą. Super sprawa, tym bardziej, że od kilku godzin zdrowo lało. Początkowo myślałem, że to już Dursztyn i za chwilę wchodzimy na ostatnią górę Żar – ale niestety szybko moje marzenia zostały zweryfikowane – Dursztyn za 6 kilometrów. W tym miejscu dostałem dość duży zastrzyk mocy. Nie wiem skąd – ale mój organizm przestawił się z trybu „ukończyć” na tryb „wyprzedzać”. Od tego momentu (jakieś 22km do mety) zacząłem ścigać migoczące światełka zawodników będących przede mną. Dochodziłem ich i wyprzedałem. Na polach prowadzących do Dursztynu wyprzedziłem kilka osób, zostawiłem mojego towarzysza i podniosłem tempo o kilka dobrych sekund. Do ostatniego punktu z żarciem (wiata w Dursztynie) dobiegłem w mega strugach deszczu. Całe szczęście to chwilowy opad. Siadłem na chwilę, zjadłem ciepłą zupkę i wzrokiem pożegnałem trzech zawodników opuszczających punkt. Pomyślałem – dogonię ich. Szybko ogarnąłem mandżur i pobiegłem w górę. Zaczynało się ostatnie podejście pod Żar. Co to jest 200m przewyższenia. Góra ma 880mnpm – i nie powinna stanowić problemu. Z tym, że Żar to grań wapienna z dość ostrymi stokami. Opady deszczu, noc, wąska, błotnista ścieżka po stromym podejściu zrobiła niezłą selekcje. Na tym podejściu był istny armagedon. Dorwałem tam kilkanaście osób, które próbowały uporać się z górą. Naprawdę nie było to łatwe. Próbowałem środkiem ścieżki, próbowałem zakolami po krzaczorach, lewą i prawą stroną. Mozolnie brnąłem na górę. Miałem kijki i to mi pomogło. Oblepiony ostami wdrapałem się na szczyt i głośno oznajmiłem to zawodnikom poniżej, którzy gromkimi okrzykami „ku…a ile jeszcze, ja pie…le kiedy ta góra się skończy” dodawali sobie animuszu. Nie czekałem na nikogo – postanowiłem napierać. Od tego momentu biegłem sam. Do zapory w Niedzicy miałem jakieś 10 km. Biegłem granią Żaru, obserwując plecy, czy ktoś mnie nie goni – chciałem uciec peletonowi wyprzedzonych. Nie wiem skąd – ale miałem dużo siły. Bardzo dobrze zapamiętałem ten fragment trasy. Tam gdzie las się przerzedzał, widziałem już jezioro Czorsztyńskie, myślałem – zaraz meta. Jednak do końca było jeszcze kilka kilometrów. Na 98 kilometrze zgubiłem się po raz trzeci – ostatni. Mimo iż trafiłem na oznaczenie „nie tędy droga” to całkowicie nie wiedziałem co oznacza napis „kieruj się w stronę lasu”. Kur..a, przecież jest noc i las jest wszędzie dookoła łąki. Pobiegłem więc – gdzieś…przed siebie. Niestety nie tam gdzie było trzeba. Po chwili wróciłem na łąkę i nerwowymi ruchami szukałem dobrego kierunku. Wreszcie na środku łąki zauważyłem przewrócony stosik omotany taśmą oznaczającą trasę, stanąłem, rozejrzałem się dookoła, gdzie jest wydeptana trawa i pobiegłem – tym razem dobrze. Wbiegłem do lasu i zacząłem ostatni etap biegu. Kilka skrętów po polanach, trochę lasem i zobaczyłem zaporę w Niedzicy. Były też kolorowe lampki, które wyznaczały wcześniej dobiegi do punktów żywieniowych. Zbiegłem asfaltem do zapory i prosto przez nią przebiegłem na drugą stronę. Tutaj ciekawostka – schody na dół. Taka wisienka na torcie. Miałem kilku zawodników w polu widzenia – więc znów włączyłem pościg. Na dole schodów wyprzedziłem jednego, potem na asfalcie kolejnych trzech, i na moście przed samą Polaną Sosny, gdzie była meta imprezy kolejnych dwóch (dwoje) zawodników. Tak właśnie dobiegłem do mety i skończyłem ten bieg.

Całe 21h06min trwała moja przygoda. Na mecie byłem 4:06 rano w niedzielę. Przyjąłem gratulacje od organizatora Sławka oraz garstki towarzyszących mu osób (kryjących się pod namiotem) dostałem medal, puszkę z browarem i poszedłem się przebrać. Na mecie nie spędziłem długo, spać mi się nie chciało to jednak zdrowy rozsądek mówił, że trzeba wskoczyć pod ciepły prysznic i do łóżka. Tak też zrobiłem – o 5 byłem już w łóżku i właśnie wtedy lunęło jak z cebra – całe szczęście, że ten ulewny deszcz mnie oszczędził. Wcześniej padał, lżej, mocniej, czasami wcale. Teraz pomyślałem o zawodnikach, którzy jeszcze na trasie… Ja dobiegłem 64ty. Okazało się, że ponad drugie tyle zawodników było wtedy jeszcze na trasie… Taki to jest UltraJanosik. Polecam…:) Czy to nie jest najfajniejsze ultra w Polsce?…

…  a teraz wspominany film, gdzie z rożnych powodów przestawiona jest tylko (lub aż) część tatrzańska 🙂

 

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *