Zimowa jesień w Tatrach…

Zimowa jesień w Tatrach.

Może stanie się już tradycją, że jesienią wybieramy się w góry. Tak jak w ubiegłym roku – i tym razem resetowaliśmy się w Zakopanem. Początkowo, nasze plany były ambitne. Może Rysy od Słowacji do Polski, w przerwie – Orla Perć z chłopakami… a na koniec Czerwone Wierchy? Ale plany to tylko plany i ostatecznie trasy wycieczek były inne – podyktowane warunkami w górach. Ponieważ już na początku października w Tarty zawitała zima w piątek wybraliśmy się z  Sylwią na zwiady w Tatry Zachodnie. Plan był prosty – z Siwej Polany, doliną Chochołowska dotrzeć do schroniska na Polanie Chochołowskiej a następnie wspiąć się na grań (Greś: 1653 mnpm) a potem granią graniczną przejść najdalej gdzie się da (na wschód). Wiedzieliśmy, że zejście w dolinę mamy przed Wołowcem a następnie dopiero na Kończystym Wierchu. Na Grzesia wdrapaliśmy się jeszcze w jesiennych warunkach. W miarę „jesiennych” bo po drodze mieliśmy prawie ciągły opad deszczu, deszczu ze śniegiem i wreszcie śniegu.  Po Grzesiu przez Rakoń, wdrapaliśmy się na Wołowiec (2064mnpm). Tutaj, tego dnia było najtrudniej. Od zachodu wiał zimny wiatr, kurzył zmarzniętym śniegiem a pod nogami śnieg i lud. Sylwia z „zainstalowanymi” raczkami wdrapywała się górę wolniej ale przynajmniej bezpiecznie.  Na Wołowcu chwila przerwy, niestety bez szans na widoki. Mleko dookoła gigantyczne. Spotkaliśmy tam anglika, który wracał od strony Jarząbczego  Wierchu. Zgubił szlak, pomylił trasę i musiał wracać. Przemoknięta mapa i jego lekki strach w oczach trochę nas wystudził. Po chwili stwierdziliśmy, że nie ma co pchać się dalej. Powrotny szlak mamy tuż za plecami. W nogach mieliśmy już 14km a w perspektywie powrotu na parking na Siwej prawie drugie tyle. Zaczęliśmy wracać. Zielony szlak w zimowych warunkach nie jest taki łatwy, przynajmniej początkowo. Jest za to dobry na ski turę:). W tym momencie dnia chmury na chwilę ustąpiły i zobaczyliśmy piękno otaczających nas szczytów. Droga  do schroniska Wyżnią Doliną Chochołowską jest przepiękna. Jesienią ma ona wszystkie kolory. Po 19km dotarliśmy do schroniska, skąd, po lekkim obiedzie, mieliśmy jeszcze 6cio kilometrowy spacer doliną do samochodu. Pierwszy dzień, pierwsze koty za płoty – było super.  Wycieczka ta potwierdzała, że nawet na lekkie październikowe wyprawy w góry trzeba być przygotowanym. Zejście z Wołowca na Wyżną Polanę Chochołowską bez raczków (w moim przypadku) powodowało moje maksymalne skupienie. Plan wykonany: długość wycieczki 27km, przewyższenie 1420m, czas aktywności 7h.

Dzień drugi rozpoczął się dla mnie wcześnie (Sylwia relaksowała się tego dnia w hotelu). Punktualnie o 6:00 umówiłem się z Rafałem w Kuźnicach. Plan był ambitny. O 7:30 śniadanie w Murowańcu a potem Zawrat i… no właśnie, co dalej? Może w lewo (na  Orlą), może w prawo (na Świnice) a może prosto do Piątki. Wszystko zależało od warunków i naszego nastawienia. Nie mieliśmy spinki. Jedyne co założyliśmy to „nie opieprzanie się”. Każda z opcji miała ponad 20km więc w zimowych warunkach mogło nam trochę zejść. Po dotarciu do Murowańca, gdzie spotkaliśmy się z Wojtkiem i jego kumplem, wciągnęliśmy śniadanko i oglądając padający śnieg za oknem planowaliśmy co dalej. Zawrat, tam trzeba było wyjść. Wojtek zrelacjonował jego wczorajsze zejście z Zawratu a w zasadzie zjazd na tyłku – ale to nam nie popsuło humorów… Do wysokości 1800m było stosunkowo spokojnie, oczywiście biało ale można było dość łatwo zorientować się gdzie prowadzi szlak. Powyżej Zmarzłego Stawu spotkaliśmy dwójkę  turystów, którzy bez szpejów (raków , czekana czy nawet kijków) próbowali wdrapywać się pod górę. Mniej więcej na wysokości 1850mnpm założyliśmy raki, kaski i już mając w dupie którędy prowadzi szlak – rozpoczęliśmy wyrypę. Całe szczęście, że spotkana dwójka zawróciła bo jeszcze chwila i trzeba byłoby ich ściągać. Moje podejście pod Zawrat było przeplatane z poprawianiem raka, który niestety nie trzymał piety. Dopiero na szczycie potraktowałem go kilka razy czekanem i się naprawił. To było fajne, zimowe podejście:)  Rafał miał, jak zwykle, problem z rękawiczkami – zmarznięte ręce skutecznie zabrały mu przyjemność podchodzenia. Na Zawracie zdecydowaliśmy, że schodzimy do Piątki a potem wracamy przez Krzyżne. Przejście przez Świnice było zasypane śniegiem i nie wiedzieliśmy nawet jak zacząć. Orla Perć przy zamarzających rękach także była niezbyt realna. Do Piątki zeszliśmy dość sprawnie, choć początkowo nie szliśmy po szlaku. Zasypane zejście i głazowiska pokonaliśmy tzw „najkrótszą drogą” – nie koniecznie najłatwiejszą. Pierwszych podchodzących spotkaliśmy w okolicy Tablicy Bronikowskiego. Schronisko w dolinie tego dnia pękało w szwach. Tłumy turystów, którzy chcieli zobaczyć zimę jesienią waliły Doliną Roztoki. Szybko opróżniliśmy po piwku z sokiem i uciekliśmy stamtąd w stronę przełęczy Krzyżne. Na szklaku pomiędzy schroniskiem a przełęczą spotkaliśmy 3 osoby. Dwie z nich to Wojtek i Chochla, którzy maszerowali do Morskiego Oka przez Krzyżne i Piatkę. Po 10cio minutowej wymianie doświadczeń  poszliśmy dalej. Piękne widoki przez Dolinę Roztoki na Szpiglasowy Wierch i Świstówkę skłoniły mnie do pstryknięcia kilku fotek. Znów, w okolicach 1900mnpm założyliśmy raki. Tym razem już bez przygód (rakowych). Na przełęcz wdrapaliśmy się sprawnie. Piździło tam okrutnie więc szybko zaczęliśmy schodzić. Na rympał, lekko trawersując. Niestety w tym momencie poczułem brak wysokich butów. Przy trawersowaniu moje stawy skokowe wykrzywiały się w obie stronny i mocowania raków obcierały ni o kostki. Nie było to przyjemne.  Kijki i czekan w łapach miał zagwarantować mi hamowanie – szczęśliwie nie było takiej potrzeby. Po zejściu do wys 1800 mnpm a potem w Dolinie Pańszczyca było już lekko. Znów wyszło delikatnie słońce, odsłoniwszy szczyty Orlej Perci a dalej w dolinie widać było Murzasichle. Pięknie… po raz kolejny widoki w Tatrach powodują, że chcę tu zostać na dłużej. Nie na weekend, 2, 3 dni ale dłużej. Może gdybym miał 20lat pomyślałbym o taternictwie? Kto wie. Długim żółtym szlakiem wróciliśmy do  Murowańca a następnie przy zachodzi słońca, przez Boczań do Kuźnic. Było super : długość wycieczki 30km, przewyższenie 2350m, czas aktywności 9h.

Trzeci i ostatni dzień pobytu  to powrót z Sylwią w zachodnie części polskich Tatr czyli w Dolinę Kościeliską i Czerwone Wierchy. Sylwia po sobotniej regeneracji była gotowa na nowe wyzwania:) Pogoda znów nas nie rozpieszczała – dobrze, że nie lało. Rankiem jeszcze co nieco zobaczyliśmy. Będąc  na Ścieżce nad Reglami w okolicach Przysłopa Miętusiego (okolice Kir) udało nam się dostrzec szczyt Małołączniaka i Krzesanicy. Tam właśnie szliśmy. Początkowo lasem po błocie a potem piargowiskiem do kotła gdzie ku mojemu zdziwieniu były zainstalowane łańcuchy. Nigdy nie szedłem tym szlakiem ale nie wiedziałem, że w okolicy Czerwonych Wierchów są jakieś żelastwa. To był, w sumie, jedyny technicznie trudniejszy fragment podejścia. Była to jeszcze „jesienna” wysokość (1650mnpm) więc bez wspomagania rakami wdrapaliśmy się po skalnej rynnie. Później już było dość łatwo. Zimowo, ale niezbyt stromo. Jedyne co utrudniało to przenikliwie zimny wiatr. W tym miejscu zrobię trochę reklamy firmie North Face. Ich kurtki wiatrowe Summit z PacliteSheld spisały się fenomenalnie. Wiatr, śnieg i mróz ich nie ruszał. Gdyby nie one – mogłoby być różnie. Znów zrobiło się biało, przekroczyliśmy 1900mnpm i zima. Gdzie te Czerwone Wierchy – podobno jesienią są najpiękniejsze bo najbardziej czerwone  – pytam się, gdzie? Chyba to Białe Wierchy. Małołączniak w mleku. Nic nie widać, ale i tak jest radość na naszych twarzach. Wdrapaliśmy się i teraz mamy dwa sąsiednie szczyty do zdobycia i powrót do Kir. Krzesanica i Ciemniak są rzut beretem do nas.  Pogoda niestety nie pozwalała nam ich obejrzeć, nie pozwalała obejrzeć też ściany Krzesanicy. Może to i dobrze, będzie po co tu wracać. Przy schodzeniu z  Krzesanicy Sylwia założyła kolce. Tak było bezpieczniej. Przez trzy szczyty przeszliśmy expresem. Zima, zima i jeszcze raz zima… Tak w skrócie można powiedzieć o grani Czerwonych Wierchów. W planie mieliśmy jeszcze opcje z Ornakiem na koniec ale z uwagi na niezbyt stabilne warunki pogodowe i zbliżający się deszcz (wyżej śnieg) postanowiliśmy zejść  czerwonym szlakiem przez Chudą Przełączkę do Doliny Kościeliskiej. Szlak powrotny jest zdecydowani prostszy niż  szlak, którym szliśmy do góry. Tutaj mieliśmy stabilne niezbyt strome ale długie zejście. Poniżej mgła odpuściła i znów weszliśmy w jesień. Koloryt roślinności w tym miejscu jest niesamowity. Faktycznie dominują kolory żółto-czerwone przeplatane zielonym kolorem drzew iglastych. Robiliśmy zdjęcia. Przy skale zwanej Piec – wypiliśmy resztę ciepłej herbaty i powędrowaliśmy dalej. Długie zejście, po trzech dniach łażenia po górach, trochę mnie męczyło. W dodatku  nowe Salewy lekko obtarły mi pietę. Sylwia maszerowała dzielnie. Byliśmy zmęczeni ale naładowani po „tatrzańskim resecie”. Było nam to potrzebne. Tego dnia zrobiliśmy trasę najkrótszą, ale to nie znaczy że łatwą. Długość wycieczki 16km, przewyższenie 1450m, czas aktywności 6h.

… a teraz tradycyjnie film, który bardziej obrazowo pokażę tatrzańską zimę jesienią.

 

 

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *