Rzeźnia zwana Rzeźnikiem

Rzeźnia zwana Rzeźnikiem

Trzy losowania i się udało. Naród ześwirował, ludzie chcą latać po górach, lasach, błocie… chcą latać dużo kilometrów. Już nie da się zapisać na bieg ultra tydzień, ba miesiąc przed startem. Na Bieg Rzeźnika nawet w ogóle nie da się zapisać. Trzeba być wylosowanym. Jak na maraton w NY czy Tokyo… Ograniczenie do 650 par, które mogą wystartować jest jednak sensowne. Przekonałem się o tym na tegorocznym Rzeźniku. Około 1300 biegaczek i biegaczy na wąskich bieszczadzkich ścieżkach to i tak chyba zbyt dużo. Razem z Arkiem powiedzieliśmy „ło cholera – ile narodu”. Trasa od czterech lat eksperymentalna, poprzednia (po połoninach w parku narodowym) niestety niedostępna. Kto chce niech sam wy-googla dlaczego. Trasa ładna – ciągle lekko modyfikowana choć po oględnym spojrzeniu na tracka wydawać by się mogła taka sama. Diabeł tkwi w szczegółach. Organizator zawsze coś doda od siebie.

W biegu wystartowaliśmy razem z Arkiem (no bo i z kim miałbym taki wyjeb robić). Zawsze, najbardziej niezgrany duet biegowy VegeGapmontowy gwarantuje dobrą zabawę i dużo niespodzianek. Tym razem było przewidywalnie ale jednak inaczej niż poprzednie ultra, które biegaliśmy razem ale bez formalmnego warunku (bieganie razem). Teraz musieliśmy „się związać” – taki jest regulamin Rzeźnika, biegniesz z partnerem albo… zostaniesz zdyskwalifikowany. Inność jednak nie polegała na tym, że musieliśmy być razem – polegała na tym że przez cały bieg niewiele rozmawialiśmy. Już po starcie w Komańczy cos mnie blokowało… Nie mówiłem bo brakowało mi powietrza. Początek to jeszcze euforia i kanonada czołówek (see film). Ale po przebiegnięciu kilkunastu kilometrów, w okolicach Rezerwatu Zwiezło (dwa piękne jeziorka w środku lasu) wiedziałem, że lekko nie będzie. Nie to że pod górę Arek był jak zwykle mocniejszy to ja z góry sobie nie radziłem. Szok!!! Zaczynał się zbieg a ja musiałem kilkaset metrów nabierać powietrza aby się odblokować. Do tego cholerny kaszel – jakby cos stało mi w gardle. Szczęście, że Arek też nie miał ciągu. Tak więc razem w niedoli ciągnęliśmy się do pierwszego punktu, który okazał się być dopiero w Cisnej. Miał być wcześniej jeszcze w okolicach 18go kilometra… i był ale tylko checkpoint z grupką kibiców. Do Cisnej dociągnęliśmy jeszcze pełni wigoru. Przepak – wypas… wszystkiego było w bród. Ryż z truskawkami zajebisty. Napełniliśmy się wodą. Ja przezornie zapakowałem 2 litry do camela. Pogoda gwarantowała duże spożycie:) Nieszczęśliwi Ci co mieli litrowe lub mniejsze zapasy wody. Naprawdę mieli lekko tylko na początku, potem gdy słońce wyskoczyło powyżej godz 10tej… ufff… już niestety mieli ciężej. Z Cisnej polecieliśmy znaną drogą na Jasło, tzn. nawet na Okrąglik. Biegliśmy tamtędy (w odwrotną stronę) na Ultramaratonie Bieszczadzkim. Worwosoka, Małe Jasło, Jasło i wreszcie Okrąglik – granica Polsko-Słowacka. To była druga porządna wyrypa. Następnie na wschód w kierunku Fereczatej zbieg do Smereka na następny popas. Ostatnie 3km do Smereka to łagodny zbieg po szutrowej szerokiej drodze – ale ja się męczyłem a to był dopiero 50km trasy. Po kolejnym napełnieniu żołądka i camela wymaszerowaliśmy dalej. Był to marsz bo sztajcha, która nas czekała była sromotna. Wyjeba 500m w górę na odcinku niecałych 3 km. Bolało. Tutaj nie wspomnę już o moich słabościach oddechowych, które towarzyszyły mi od startu – do tego wszystkiego doszły jeszcze sygnały kurczy mięśni piszczelowych przy podchodzeniu pod górę. Nie były to jeszcze regularne kurcze ale wiedziałem, że za chwilę mogę po prostu stanąć. Cały czas oczywiście starałem się na podejściach niezbyt zostawać w tyle – ale się nie dało. „Torpeda” Recław zapieprzał do góry jak pociąg. Uratowały mnie shoty magnezowe, które kupiłem przed biegiem. Nigdy ich nie biorę ale teraz cos mnie podkusiło… i dobrze bo gdyby nie one… Może bieg by się dla mnie skończył wcześniej. Rabia Skała to punkt kulminacyjny wzniesienia (1185 mnpm) – stamtąd, po granicy było kilka szczytów, których nazw nie pamiętam ale wiedziałem, że mam dostać się z powrotem na Okrąglik aby z niego zbiec i być w ostatnim punkcie z wodą i jedzeniem. Punkt ten był oddalony od poprzedniego o 19 km i naprawdę dał się co niektórym we znaki. Kto nie miał zapasu wody – cierpiał. Niestety strumyków czy źródełek było „co kot napłakał”. My spotkaliśmy chyba dwa – gdzie sowicie namoczyliśmy głowy oraz usta. Nie było zbyt dobrze. Doszło nawet do tego, że na zbiegach nie mogłem dogonić Arka. Mówiłem do niego „biegnij ale powoli”. Chyba w tym momencie całkowicie dotarła do mnie informacja, że dziś opcji Rzeźnik HardCore nie skosztujemy. Tak – Okrąglik to był moment gdzie poddałem się mentalnie. Choć to może był dobry pomysł bo odblokowałem trochę zbiegi i znalazłem sposób na kurcze podejściowe.

W tym momencie trasy było już widać Bieszczady. Lasu było znacznie mniej – widoków i słońca więcej. Zbiegając do Roztoki wiedziałem, że koniec już niedługo. Choć do mety jeszcze „naście” kilometrów. Nikt nie wiedział czy trasa ma 80km czy 85km. Dla mnie nie stanowiło to w tym momencie różnicy. W Roztokach, jak i na innych punktach rozłożyliśmy się mając głęboko w dupie upływający czas. To wyścig? Eeetam. Naprawdę w pewnym momencie wiele rzeczy jest mało ważnych. My nie robiliśmy tego co umiemy najlepiej. Arek męczył się na podejściach a ja na zbiegach. Z ostatniego punktu były tylko dwie sztajchy – duża, przez Hyrlatą i mała (niespodzianka). Rosochę i Hyrlatą wleźliśmy chyba szybko – nie pamiętam, skupiony już byłem na zbiegach. Choć to co pamiętam to fakt, że nawet na 75km na wąskich ścieżkach mogą być korki (sic)… Na jednym ze szczytów walnęliśmy się na glebę, przebiegający zawodnicy krzyczeli do nas co my robimy – przecież to wyścig… my swoje „że zapłaciliśmy za 16h limitu i go teraz wykorzystujemy”. Zbieg do Cisnej mi się podobał. Włączyłem swoje zbieganie. Nie wiem co się stało ale mogłem zbiegać „po swojemu”. Po dotarciu do asfaltu mogliśmy pobiec przez Majdan na metę, ale nie… – organizator zorganizował nam „niespodziankę”. Ostatnią wyrypę, która na wykresie była niezbyt wysoką szpilką. Nie zapomnę tej męki i moich bluźnierstw, które finalnie pomogły mi wdrapać się na szczyt do czerwonego szlaku, z którego już było w dół do samej mety. Mniej więcej w połowie ostrego podejścia ktoś powiedział mi, że jeszcze 300m i szczyt. Dla mnie te 300m było jak 3km. Krzyczałem do Arka „ile jeszcze” a on mówił 100m, 50m… znowu 100m – co do cholery? Kiedy to się skończy? Wreszcie szczyt – ufff… Kurcze opanowane. Teraz ostatni zbieg. Znałem go. Był stromy ale wiedziałem, że za chwilę koniec… Zbiegłem do strumienia, gdzie słychać było już doping z mety. Poczekałem chwilę na Arka i razem, przebiegliśmy przez ostatni mostek do mety… Koniec… To coś co mi nie dawało biec – pozwoliło jednak go dokończyć… Do mety dotarliśmy jako 142 para (bez spinki o wynik) w czasie lekko poniżej 14h.

Byliśmy jak zwykle zadowoleni. Wiedzieliśmy, że wiele par nie da rady dotrzeć w limicie…pogoda i trasa razem tego dnia były okrótne. Ja miałem jeszcze jednego przeciwnika, ujawnił się dopiero w niedzielę ale zaatakował z podwójną mocą:( To była ospa wietrzna, którą przechorowałem przez kolejne 10 dni… Dziś wiem, że po tym wszystkim wrócę w góry silniejszy.

…  no i jak zwykle zapraszam na krótki filmowy przekaz wspomnień:)

 

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *