Tatry – inicjacja (dwa dni obcowania z naturą)
Tatry – inicjacja (dwa dni obcowania z naturą)
Po wielu latach wreszcie nadszedł czas na powrót w góry. Powrót ale nie w butach biegowych i z numerem startowym tylko z żoną, plecakiem i mapą w kieszeni. Rewizja startowych planów jesiennych, związana z leczeniem ścięgien Achillesa, spowodowała, że w połowie września wybraliśmy się z Sylwią do Zakopanego. I dobrze:) Przedłużony weekend zaplanowaliśmy w centrum miasta. Kto był kiedyś w Zakopiańskim Domu Turysty powinien wrócić tam raz jeszcze i zobaczyć jak wygląda obecnie. Hotel sprawdził się idealnie. Posiada wszelkie udogodnienia pozwalające na regeneracje, a do tego jest idealnie położony. Sprawdźcie sami…
Plan na zakopiańskie harce był ambitny i ryzykowny. Ryzyko wynikało z niestabilnej pogody oraz faktu, że Sylwia pierwszy raz stawiała swoje kroki na tatrzańskich szlakach. Pierwszego dnia zaplanowaliśmy przetarcie szlaków i poznanie naszych możliwości. Ruszyliśmy z parkingu u podnóża Doliny Strążyskiej aby potem czerwonym szlakiem dostać się na Giewont. Wspinaczka na ten oblegany przez turystów szczyt zakończyła się sukcesem i ku mojemu zaskoczeniu przebiegała bez większego tłumu, który zwykł walić tabunami z Zakopanego. Prawdopodobnie pogoda panująca w tym rejonie odstraszyła wiele osób. Nam też nie pozwoliła delektować się wspaniałym widokiem – szczególnie z samej góry. Wszechogarniająca mgłą lub chmury skutecznie ograniczały widoczność, chwilami odsłaniając tajemnicę pięknych widoków tatrzańskich.
Następnym celem naszej wędrówki była Kopa Kondracka – najwyższy szczyt tego dnia (2005 m.n.p.m) Tam zaczęła się uczta dla oczu. W Polsce pogoda tego dnia była bardzo brutalna natomiast na terenach Słowacji była już łaskawsza. Na Kopie Kondrackiej zobaczyliśmy słonce i piękne masywy Słowackich Tatr Zachodnich.
Szlak prowadzący przez Przełęcz pod Kopą na Kasprowy Wierch wyglądał obłędnie. Wydawało się, że chmury nie mają Paszportów i nie mogą przepłynąć na słowacką stronę. Przepięknie widoki podzielonej przyrody. Słońce zaświeciło i w pełni usatysfakcjonowani mogliśmy kontynuować wycieczkę.
Po małej przerwie (kawałki szlaku niebieskiego i żółtego) wróciliśmy na czerwony i nim podążaliśmy aż do Kasprowego Wiechu. Wielce malownicza ścieżka prowadząca żlebem, wpinająca się i opadająca prowadziła nas przez kilka kilometrów i pozwoliła docenić jesienną kolorystykę tatr. Zbliżając się do schroniska na Kasprowym zaczęło lekko padać, a gdy wchodziliśmy do niego – już porządnie lało. To właśnie deszcz skrócił nasz spacer bo odpuściliśmy trekking do Kuźnic i wybraliśmy Kolej Linową.
Kolejny dzień w Zakopanem to czas relaksu. Rankiem lekko pokręciłem się rowerem po okolicy. Niestety pogoda była tak paskudna, że 50km u podnóża Tatr było wystarczające. Dodatkowo, nie wiedzieć jakim sposobem, ale udało mi się dwa razy zabłądzić:) Tego dnia Sylwia odpoczywała i nabierała siły na kulminacyjny punkt wycieczki, który nastąpił we wtorek.
Wtorek miał być dniem ze zdecydowanie łaskawszą pogodą – i był. Nie obserwowaliśmy błękitnego nieba, ale chmury były na tyle wysoko aby odsłonić niższe partie gór, a chwilami pozwoliły obserwować nawet wysokie tatrzańskie szczyty. Tam właśnie zamierzaliśmy się udać. Tatry Wysokie ze startem w Kuźnicy, przejściem przez Murowaniec, Czarny Staw Gąsienicowy, Przełęcz Zawrat, Dolinę Pięciu Stawów aż do Palenicy Białczańskiej. Plan był ambitny. Prawie 20km po górach, przejście przez niebezpieczną przełęcz Zawrat i to wszystko na pierwszym wypadzie w Tatry. Wierzę w Sylwię i wiedziaem, że będzie dobrym kompanem a przede wszystkim, że nie będzie marudzić:) Wiem, że jej się spodoba. Wystartowaliśmy żółtym szlakiem z Kuźnic wcześnie rano, początkowo płasko, w lesie, a później zdecydowanie ostrzej. Aby dojść do schroniska Murowaniec musieliśmy zmienić szlak na niebieski. Wtedy to zaczęły się przepiękne widoki ściany oraz grani po której przebiega słynna Orla Perć. Wysokość grani jest tak znaczna, niewyobrażalna, że Sylwia kilka razy pytała czy my mamy aż tam dojść. Oczywiście, ze tam. Mamy tam wejść i pójść dalej – odpowiadałem.
Mijaliśmy Murowaniec z prawej strony, nie zatrzymując się bo naszym pierwszym celem był Czarny Staw Gąsienicowy. Jezioro opasane górami z trzech stron wygląda wspaniale. Położone w wielkim kotle na wysokości ponad 1600 m.n.p.m rozlewa się u podnóża Kościelca, Koziego Wierch, Garnatów. Tego dnia chmury zasłoniły szczyty ale widok i tak był wspaniały.
Szlakiem otoczyliśmy wodę i zaczęliśmy się wspinać pod Zawrat. Najpierw dość spokojnie nad Zmarzły Staw, skąd na chwilę wyłoniła się przełęcz. Wreszcie zobaczyliśmy szczyty Tart Wysokich. Chwila nie trwała długo ale zapadła w naszą pamięć.
Z nad Zmarzłego Stawu właśnie zaczęła się nasza ostateczna wspinaczka. Robiło się coraz zimniej, bo i wysokość była dość zacna, byliśmy już na wysokości ok 1800 m.n.p.m. Zostało nam ostatnie 350m w górę. Ostatnie i najbardziej emocjonujące. Początkowo bez żelastwa ale po kamieniach, aby dotrzeć do zdradliwej pułki skalnej, którą trzeba było przedostać się na prawą stronę szlaku. W tym miejscu Sylwia została taterniczką, wypuściła swoje wszystkie emocje i skoncentrowana podążyła w kierunku pierwszych łańcuchów. Droga na Zawrat od Czarnego Stawu jest wymagająca, dość techniczna i początkującym turystom z brakiem znajomości swojego organizmu pewnie bym ją odradzał. Ale znam swoją żonę i wiedziałem że da rade. Kolejny raz widzę, że najważniejszy jest dobry sterownik czyli głowa. To ona powoduje, że coś możemy zrobić lub nie. Potrzebny jest dobry program, który się nie wiesza. A nawet jak będzie miał problemy to szybki restart spowoduje powrót do normalności. Taka jest Sylwia. Ja chyba też.
Ostatnie 200 metrów podejścia to już czysto techniczne przejścia oznakowanym szlakiem wyposażonym w łańcuchy i kilka klamer (3). Niektóre miejsca jakby nieprzemyślane, choć chmury, mgła na tej wysokości nie pozwoliły mi na ogląd sytuacji i szukanie lepszej drogi na górę. Dodatkowo moja atencja była podzielona. Obserwowałem szlak oraz Sylwię. Patrzyłem co robi i gdzie stawia nogi. Była mega dzielna! Tego dnia mieliśmy szlak prawie tylko dla siebie. Po drodze spotkaliśmy garstkę osób wychodzących i jeszcze mniej schodzących. To było super, bo bałem się tłoku, który zupełnie niepotrzebnie skomplikowałby naszą przygodę.
Po wyjściu na szczyt byliśmy szczęśliwi do tego stopnia, że nie czuliśmy jak zgrabiały (z zimna) nasze ręce. Tak, było zimno, temperatura poniżej zera o czym świadczyła oszroniona trawa. Ja wiedziałem, Sylwia trochę mniej, że od tej chwili już czeka na nas spacerek. Zejście z przełęczy do Doliny Pięciu Stawów nie przysparza problemów, nie jest strome i bardzo widokowe. Zawrat potrafi być zdradliwy i zaskakujący szczególnie dla osób idących odwrotnie niż my. Łatwe wejście od Doliny Pięciu Stawów i szok przy próbie zejścia do Murowańca powoduje, że wiele osób ma tutaj wielkie kłopoty.
Od tej pory nasza wędrówka nabrała dużo spokoju. Schodząc do Schroniska w Dolinie Pięciu Stawów podziwialiśmy widoki. Jeziora w górach jesienią (późnym latem) wyglądają cudownie. Im bliżej byliśmy schroniska tym spotykaliśmy więcej turystów. Widać było klimat piknikowy.
Bliskość Morskiego Oka i Palenicy Białczańskiej robi swoje. W schronisku zjedliśmy nasz pierwszy posiłek a co najważniejsze oblaliśmy wyczyn grzanym winem i piwem. Tam tez zdecydowaliśmy, że jest na tyle dobrze (dobra forma i jeszcze wczesna godzina), że modyfikujemy plan i atakujemy Morskie Oko przez Świstówkę Roztocką. Ostatnie podejście i ciekawe zejście do Morskiego Oka pokonujemy ekspresem – Sylwia nawet zbiega. Mamy już ok 16km w nogach a przed sobą jeszcze kolejne 8km z czego większość po asfalcie , który znają miliony turystów odwiedzających Zakopane.
Do Palenicy Białczańskiej docieramy o 17:40 a wystartowaliśmy z Kuźnic zaraz po 8 rano. Byliśmy zmęczeni ale szczęśliwi:) Wracając Busem do Zakopanego myśleliśmy tylko aby wskoczyć do hotelowego jacuzzi.
Super wyjazd i super przygody – wiedziałem, że Sylwia polubi góry. Teraz planujemy kiedy tam wrócić i którędy przejść.
Zapraszam na kilkuminutowy film z wyprawy.