100 mil w dalmackim stylu czyli Dalmacija Ultra Trail 2018

100 mil w dalmackim stylu czyli Dalmacija Ultra Trail 2018

Marzenia są po to aby jest spełniać, plany są po to aby pomóc spełniać się marzeniom. Tak w skrócie mogę rozpocząć ten wpis. Kiedyś pierwszy półmaraton potem maraton, kolejne maratony (dużo maratonów), potem pierwsze nieudane kroki w ultra bieganiu, pierwsza setka w górach, która była niedościgniony marzeniem no i kolejne setki… Gdzie koniec? Z innej perspektywy marzenia te sportowe pojawiają się w rożnych okolicznościach. Niektóre po prostu są skutkiem podnoszenia porzeczki, inne na przykład: powstają bo jesteśmy w ciekawym miejscu i fajnie byłoby coś tu innego może sportowego zrobić. Tak powstał pomysł na kolejną wyrypę. Chorwacką krainę zwaną Dalmacja znacie już z moich dwóch poprzednich wpisów [Dalmackie Klimaty Biegowe] i [Dalmacja – poziom lekko zaawansowany]. Będąc kilkukrotnie w Omiś’iu fascynowały mnie tamtejsze góry. Moja chęć „wzięcia z Omisia czegoś więcej” uwydatniła się w 2016 roku kiedy to dowiedziałem się o debiucie nowej imprezy ultra – Dalmacjia Ultra Trail (DUT). Wtedy pojawiło się marzenie i szczątki pomysłu na uczestnictwo.

DUT, to zestaw kilku „potraw”:

  • SKY DUT (160km)
  • MOUNTAIN DUT (103km)
  • SEA DUT (53km)
  • RIVIER DUT (21km)

Będąc w Omisiu na wakacjach w 2017r, rozpocząłem bieganie po tamtejszych masywach górskich, pewnego dnia, gdy biegłem w kierunku Kuli (jednego ze szczytów wznoszących się nad Omisiem) spotkałem Chorwata, który biegł na szczyt i namawiał mnie do startu w DUT. Wtedy jeszcze nie wiedziałem co będzie, ale powiedziałem mu: „chętnie, w przyszłym roku”.

Marzenie zaczęło przemieniać się w plany. Kiedy z Sylwią zdecydowaliśmy, że wakacje 2018 spędzimy także na Chorwacji, postanowiłem zaplanować nie jeden a dwa pobyty w Omisiu. Jeden to klasyczne wakacje z Sylwią i chłopakami, a drugi na jesieni tylko z Sylwią to właśnie DUT.  Tak, to był ostateczny krok – zadzwoniłem do Arka i powiedziałem: rejestrujemy się na… SKY DUT – 100mil po Dalmacji. Reakcja była oczywista. OK ale czemu na najdłuższy dystans? – zapytał. Zawsze biegniemy a przynajmniej zapisujemy się na najdłuższą opcje. Plan był prosty. W czerwcu pobiec Rzeźnika HC (100+km) potem Bojko (140km) a na koniec SKY DUTa (160km). Co prawda plan zrealizowaliśmy częściowo. Nie zrezygnowaliśmy ze startów ale je z obiektywnych przyczyn skróciliśmy. Czy to zmniejszyło moją ochotę na SKY’a? NIE. Głowę szykowałem tylko do tego startu. 100 mil kołatało mi w głowie od momentu znalezienia się na liście startowej. Kolejna niemiła niespodzianka, która także nie zamieszała mi w głowie to rowerowy wypadek Arka. Złamany obojczyk, śruby i blacha w barku… Wiedziałem, że straciłem kompana. Arek  nie pojedzie. Wiedziałem, że on jest zdruzgotany bo stało się to na Alpi 4000 – wyścigu kolarskim we włoskich Alpach. Wiedziałem, że do DUTa się nie poskłada. Zastanawiałem się czy to lepiej czy gorzej – na pewno inaczej. Przecież wszystkie ultra biegaliśmy razem… Ale jak będzie teraz. Cały czas start był ważniejszy niż wszystko dookoła. Szybko do głowy wgrałem program: „myśl pozytywnie”, nie ważne, że na trasie, w nocy, w niedoli będziesz sam – ważne, że nie będziesz musiał się stresować gdy Arek pogna pod górę i gonić na złamanie karku aby dopaść go na zbiegach. Arek faktycznie nie pojechał – byłoby to zbyt duże ryzyko.

Data startu nastała szybciej niż bym się spodziewał. Tym razem gorączka przedstartowa dopadła mnie dzień przed. Gdy odebrałem pakiet z numerem. Wtedy poczułem, że to dzieje się naprawdę. Głowę miałem przygotowaną ale start w biegu górskim na dystansie 160km z deniwelacja około 7,7km to była dla mnie zupełna nowość. Do Chorwacji przylecieliśmy w Sylwią 2 dni przed biegiem. Mieszkaliśmy najpierw w Splicie (1 noc) na starówce. Starówka Splitu to zabytek wpisany na listę Unesco – trzeba zobaczyć. Zawsze chciałem zobaczyć Split nocą. Polecam – opcja z lotem i pierwsza noc w Splicie sprawdziła się. Potem wypożyczonym Minia’kiem przenieśliśmy się do Omisia. Mieszkanie także mieliśmy na starówce. Oba kontakty do właścicieli apartamentów w Splicie i w Omisiu mogę podać bo są sprawdzone i warto (no i taniej niż przez Booking – bo bezpośrednio) . Okolice znałem lepiej niż dobrze. Odebrałem pakiet a potem podelektowaliśmy się owocami morza, lokalnym winem i piwem.  Chorwacja o tej porze roku jest super. Nigdzie nie ma dzikich tłumów – a temperatura powietrza i wody jest porównywalna z naszym Bałtykiem w szczycie sezonu.

No ale jak z tym biegiem było… Start organizator zaplanował o 14tej w piątek. Pomyślałem, „ooo jak fajnie pierwszy raz porządnie zjem przed startem”. Tak też zrobiłem i dwie godziny przed startem poszliśmy z Sylwią do sprawdzonej knajpy. Ja już lekko zestresowany – w całym ekwipunku, Sylwia na luzie. A propos ekwipunku to organizator wymaga kilku standardowych rzeczy a ja dodatkowo od siebie zabrałem tabletki z magnezem i przeciwbólowe (tych drugich na szczęście  nie użyłem). Nie bardzo wiedziałem jak będzie z wodą na trasie więc zabrałem 1,5 litra w camelu i dwa softy (z czego jeden pusty). Pomyślałem, że jak będzie „sucho” to na punktach zatankuje wszystko.

Przed samym startem omisiow’ska starówka zaczęła się wypełniać  biegaczami i kibicami. Organizator zaprosił nawet dzieciaki z pobliskich szkół aby dopełnić wąskie ulice starówki. Ostatnie minuty przed startem nagrzały mnie maksymalnie. Musiałem sobie przypomnieć, że jest to 100mil… nie mogę dać się ponieść. 3….2…1 i strzał z prochowca. Poszło. Zobaczcie sami – krótki film jest na samym dole. Widać tam  jak to się zaczęło. Przy rzece Cetina czekała Sylwia – buziak na szczęście i do zobaczenia za… trzydzieści godzin? (myślałem, chciałem aby na mecie być w sobotę,  nie w niedziele). Pierwszą wyrypę znałem dobrze. Lekko zmodyfikowana trasa do „Gospe u Sniga”. Poszło nieźle. Na tym odcinku było chyba najwięcej fotografów. Po 5ciu kilometrach, w Naklicach, peleton już się rozjechał. Wystartowało 72 osoby więc wiedziałem, że tłumu nie będzie:) Po pokonaniu przełęczy przy kaplicy (Gospe u Sniga) biegliśmy wzdłuż Adriatyku w kierunku Splitu. W dole widać było nadmorskie miejscowości Duce, Dugi Rat… Pierwszy punkt był zlokalizowany po 13km w Jesienicach. Tam też pożegnałem się z biegaczem ze Słowenii, który biegł ze mną od kilku kilometrów. Niezbyt komfortowo się czułem biegnąc z kimś. Chciałem biec, iść swoim tempem – nie chciałem się dopasowywać. Arka nie ma to daje sam – pomyślałem. Trasa wznosiła się na szczyt pierwszego masywu górskiego aby na samym końcu zbiec w dół do miejscowości Żrnovica. W tym momencie było już lekko chłodniej. Po 26 kilometrze, po punkcie i jedzeniu w Żrnovicy gdzie zjadłem banana, pomarańcze i mandarynki wiedziałem, że stoczę walkę z żołądkiem. Nie było to nic strasznego – po prostu nie chciał nic przyjmować, nic co nie było płynem. Stresowało mnie to dość mocno bo przecież mam przed sobą jeszcze prawie całą trasę i jeść muszę. Spróbowałem żela, jak się okazało był to pierwszy i ostatni żel w tym biegu. Nie było żadnego „overflow’u” ale co jakiś czas czułem, że jest średnio. Zaczęło się ściemniać. Mimo tego, że nie biegliśmy zbyt wysoko to cały czas widać było oświetlony Split i jego przedmieścia. W świetle czołówki przebiegałem chyba najmniej ciekawym fragmentem trasy. Jakieś pola, krzaki… nic ciekawego. Wszędzie dużo spalenizny. Rok temu widzieliśmy ogromne pożary w tych okolicach. Biegłem do punktu w miejscowości Solin (36km). Był on usytuowany w centrum miasta. Biegliśmy wzdłuż kanałów, pod estakadami obwodnicy Splitu, przez blokowisko (ciekawe doświadczenie). Następnie przez starożytny amfiteatr Salona. Niestety w ciemności (tylko w świetle czołówki) zwiedzanie jest tylko połowiczne. Wybiegając z Solinu trzeba było się powspinać. Praktycznie do 46 kilometra, do punktu Putalj (punkt najbardziej wysunięty na północ) była pod górę. Miejscami stromiej gdzie przechodziłem do wolnego marszu. Obiegałem jakiś gigantyczny kamieniołom lub kopalnie odkrywkową. Gdyby nie żołądek to mógłbym powiedzieć, że jest cudownie (ukłony dla Winia). Do punktu, który był (in the middle of nowhere) dotarłem po niespełna 7h. Tam opatentowałem sposób na odżywiane. Mandarynki i pomarańcze bez miąższu, który wypluwałem oraz czekolada, którą rozpuszczałem w ustach oraz cola. Niestety moja woda już dawno się skończyła a dolewana na punktach była „średnia”. Na niektórych była z butelek (świeżo otwartych) a na niektórych punktach była to zwykła kranówka wlewana do butelek, które zostały opróżnione.  To taki mały minus imprezy. Mniej więcej tutaj załatwiłem jeden kijek. Odpadła utwardzona końcówka. Słabo pomyślałem – ale cóż. Finalnie kijki dotrwały do końca a nawet dało się je naprawić o czym pisałem w poście [Naprawa kijków Deadly Sins]. Z tego punktu na szczyt masywu było niedaleko, ale bardzo stromo. Normalnie nienawidzę takich odcinków. Ale teraz poczułem, że mam moc… wyrypa a ja jadę jak nie ja. Ciekawe jak to by było gdyby był Arek? W Solinie byłem na 37 pozycji. Teraz jedną pozycje lepiej. Kolejne kilometry to minięcie kilku zawodników. Do punktu Klis na 65 kilometrze praktycznie cały czas biegłem. Czułem się dobrze, a z żołądkiem zacząłem rozmawiać. Czułem, że jak sobie z nim pogadam, to mi lepiej. Była noc więc gadając z kimś/czymś szybciej pokonywałem kilometry. Myślałem sobie o Sylwii, która pewnie sobie smacznie spała. Ale jej sen nie był taki twardy. Co jakiś czas patrzyła na moją lokalizacje (miałem gps tracker – fajna opcja dla kibiców). Gdy pokonałem przełęcz masywu górskiego odcinającą wybrzeże od interioru, zacząłem zbiegać do miejscowości Klis. Dłużyło mi się, myślałem, że punkt jest już za chwilę a niestety tak nie było. Nie wiedziałem czy muszę zbiec całkiem na dół czy nie. W dole w mieście słychać było jakąś imprezę. Przez chwilę nawet myślałem, że tam muszę dobiec a impreza (muzyka) to dlatego, że w Klis był start krótszego dystansu (Mountain DUT – 103km). Nie musiałem – to była piątkowa impreza:) Start Mountain DUTzaplanowany był na 24:00 a u mnie na zegarku była 22:00. Plan realizowałem. Chciałem z Klisu wybiec przed startem zawodników z Mountain’a. Myślałem, niech mnie gonią i wyprzedzają. Będzie środek nocy więc będzie bezpieczniej jak ktoś będzie gonił. Faktycznie do Klisu dotarłem o 22:44.  Punkt zlokalizowany przy ruinach zamku Klis. Tam miałem pierwszą dłuższą przerwę. Tam też odkryłem miętową herbatę. To było zbawienie, żołądek jej potrzebował. Oczywiście potem dawał jeszcze znaki – ale rzadziej i lżej. W tym miejscu pierwszy raz spotkałem zawodników, z którymi później często się mijałem. W Klis’ie była przygotowana sala aby się zdrzemnąć. W głowie miałem sen – ale dopiero w Gacie (punkt na 85km). Nie skorzystałem.  Całość trasy podzieliłem sobie na 5,5 wyrypy. Były to największe wspinaczki na trasie. Dwie z nich miałem już za sobą. Jedną największą właśnie zacząłem pokonywać. To był najdłuższy etap wyścigu. Pomiędzy zamkiem Klis a Stino Gornje było do pokonania 15,5 kilometra i prawie 1000m do góry. Ostatnie 2,5 wyrypy znajdowały się na ostatnich 50km biegu.

Po opuszczeniu wzgórza zamkowego pobiegłem w kierunku Adriatyku. W nocy nasłuchiwałem strzału startera rozpoczynającego bieg na dystansie 103km. Miałem około godziny przewagi więc szybko skalkulowałem sobie, że pierwsze „harty” dopadną mnie przed pierwszą w nocy. Trasa tutaj wspinała się mocno, więc mój bieg częściej był szybkim marszem. Nigdzie nie widziałem innych zawodników. W zasadzie to wypatrywałem świateł czołówek, ale dookoła, oprócz księżyca, nic się nigdzie nie świeciło. To nie było pierwsze moje doświadczenie związane z samotnym, nocnym spacerem po górach. Nawet to lubię.

Wreszcie z tyłu pokazały się lampki innych zawodników. Szybko mnie dopadli i wyprzedzili. Nie pamiętam ile grupek puściłem, schodząc na chwilę ze szlaku. Coś wreszcie zaczęło się dziać. Monotonność nocy została zaburzona. To podejście miało dwa progi. Ciekawe w pokonywaniu gór jest to, że myślimy o pierwszym widocznym podejściu jako ostatnim a potem okazuje się, że jest kolejne i kolejne. Tak mniej więcej wygląda pierwsza część trasy DUTa.

Do kolejnego punktu należało ostro zbiec. Był to także rozpoznawalny element dalmackiego krajobrazu. Mnóstwo kamieni, piargowiska kamienne, które były luźno porozrzucane tak, że przy odrobinie nieuwagi można zaliczyć niezbyt przyjemny zjazd na dupie. Do tego jeszcze naprawdę ostro. Szybka herbatka miętowa, kola, mandarynki, pomarańcze i w trasę do Gaty. Od tego momentu całkowicie straciłem orientacje w terenie. Dopiero teraz patrząc/analizując mapę wiem gdzie byłem i jak pokonałem dystans do następnego punktu. Zgubiłem się dwa razy. Nie bardzo, tak po kilkaset metrów. Nie mogłem skojarzyć gdzie jestem, i jak to jest, że patrząc w stronę Adriatyku widzę jakieś dwa masywy górskie. Przecież znałem te tereny dobrze. Byłem tam, byłem na szczycie Św Jure – Kozik.  Oglądałem wszystko z góry. Gata była u jego podnóża. Kozik to najwyższy szczyt w okolicy… ale gdzie on jest? Myślałem, że biegnę zupełnie w inna stronę – a teraz widząc mój ślad gps wiem, że byłem tuż pod nim:). Noc to noc – gdyby nie oznaczenie trasy przez organizatora, które było dobre – pewnie, na tym poziomie zmęczenia, zgubiłbym się całkowicie. Wreszcie jest – widać światła Gaty. Zbiegałem tędy w wakacje. Dokładnie tą samą drogą. Czekałem na gospodarstwo gdzie musiałem kombinować aby nie dopadł mnie wściekły pies (tym razem był zamknięty). Potem kaplica, którą kiedyś sfotografowałem i Gata. Uff – połowa trasy za mną. Miałem plan odpocząć. 85 kilometrów w 15 godzin. Dobrze. Mam czas na odpoczynek. Najpierw herbata i owoce, a potem próba z makaronem. Udana ale nie było tak,  że makaron zjadłem ze smakiem – musiałem się zmuszać. Przebrałem się w suche ubrania i założyłem ciepłą kurtkę, którą na okoliczność ewentualnej drzemki wpakowałem do przepaka. Dokoła było kilka osób ze SKY’a oraz co chwila dochodziły i wychodziły osoby z Mountain’a. Siedząc przy stole zamknąłem oczy. 5 czy 10 minut odpoczynku dla wzroku. Nawet chyba lekko zacząłem odpływać. Szybko się pozbierałem, spakowałem plecak i oddałem przepak. Pomyślałem, że cisnę dalej. Jak nie wyjdę teraz to potem będzie coraz trudniej. W Gacie spędziłem godzinę. To najdłuższy postój (planowany).  Z tego miejsca do mety w Omisiu było około 6ciu kilometrów – na skróty 🙂 Po trasie biegu było 75km. Taki trening dla mózgu. Nie myślałem nawet o poddaniu się. Pobiegłem w dół, w kierunku Cetiny – pobiegłem po trasie.  Było ciemno, dopiero na dole, w kanionie rzeki zaczęło się rozwidniać. To był fajny etap biegu. Dość długo biegłem nieco powyżej koryta Cetiny, znanej z raftingu. Faktycznie im wyżej, rzeka była bardziej rwąca. Kolejne punkty z jedzeniem były ulokowane w południowej części trasy w tzw: interiorze. Smoloje, Konstanje i Slime to małe miejscowości gdzie poza uprawami winogron, gajami oliwnymi jednym kościołem na kilka domów nic więcej nie ma. Z dala od turystów – cisza i spokój. Trasa kręciła się pomiędzy uprawami nieznacznie wznosząc się i opadając. Dopiero około 115 kilometra była kolejna wyrypa. To było pierwsze z dwóch ostatnich, dużych podejść. Wieka przełęcz, która prowadziła nad Adriatyk. Nad piękną zatokę w okolicach Breli. Pokonanie przełęczy i kolejny zbieg piargami poszedł mi sprawnie. Było południe, ciepło. Zatokę pożegnałem z oddali wzrokiem. Wiedziałem, że będę tam za 25 kilometrów. Tak – trasa skręcała nie nad Adriatyk a w interior. Do punktu Zadvarije miałem kilka drobnych kryzysów. Chyba doskwierało mi ciepło. Woda w kamelu, którą dolałem na poprzednich punktach była okropna. Żołądek wprawdzie odpuścił, ale nic konkretnego nie chciał przyjąć. Kilometry, szczególnie te po asfalcie, których na tym etapie było kilka – bardzo mi się dłużyły. W pewnym momencie spotkałem kobietę, którą zapytałem o wodę a ona pokazała mi stolik zastawiony owocami i wodą. To było miłe. Punktu z jedzeniem dalej nie było, co gorsza było kolejne wzniesienie. Wreszcie jest – i co się okazało, to chyba był najlepiej zorganizowany punkt – na pewno stół był najlepiej  zastawiony:) Znalazł się tam nawet rosół… Mega. Chwilę posiedziałem, zjadłem porządnie, o ile można tak powiedzieć. Po prostu wreszcie coś zjadłem. Z tego miejsca była już (lub aż) do pokonania ostatnia przełęcz nad Górną Brelą aby dostać się do „dolnej” bardziej znanej Breli nad samym morzem, gdzie trasa osiąga punkt najbardziej wysunięty na południe. Ale zanim Brela to jeszcze nie jedna a dwie przełęcze. Po drodze dogoniłem grupkę trzech Polaków. Jeden cisnął SKYa a dwóch krótszy dystans. Po, krótkiej wymianie zdań pokazałem im przełęcz – górny punkt naszej wyprawy. Nie dowierzali – z przekonaniem w głosie mówili, że nie tam, tylko tu zaraz za rogiem będzie już z górki do Breli. Nic bardziej mylnego. Aby się dostać nad Adriatyk trzeba pokonać jeszcze nie jedną wyrypę ale półtorej wyrypy. Z wielką determinacją wdrapałem się na przełęcz u podburza najwyższego dalmackiego masywu górskiego (gdzie królują św Ilia i św Jury). Wybiegając z Gaty, byłem na 32 miejscu, W Zadvarje już 26. Podczas pokonywania dwóch przełęczy do Breli wyprzedziłem jeszcze 2 osoby. Wtedy nie znałem mojej pozycji, gdyż podczas biegu wyprzedziło mnie mnóstwo osób z drugiego dystansu, ja też wyprzedzałem ale uwierzcie mi, że dla mnie nie miało to żadnego znaczenia.  Np. wielokrotnie wyprzedzałem się z zawodnikiem z Berlina (choć wyglądał na muzułmanina a w wynikach widnieje jako Amerykanin), było dość śmieszna sytuacja bo przypominało mi się bieganie z Arkiem. Z taką różnicą, że Arka dochodziłem na zbiegach a kolegę z nie wiadomo skąd, wyprzedzałem na podejściach/podbiegach. Przez cały bieg miałem w głowie scenariusz – oby do Breli. Potem będzie „już z górki”. Chociaż stwierdzenie „z górki” na tym etapie biegu może nie jest pozytywną informacją. Ja czułem się dobrze. Nie miałem problemów z podejściami i ze zbiegami. Wszystko co mniej/więcej płaskie także biegłem.  Sam zbieg do Breli jest magiczny. Do tego pora dnia, godzina 17ta. Zachód słońca… Przepiękne kolory. W Breli był mój ostatni dłuższy postój. Dwadzieścia minut na to aby zregenerować się przed ostatnią prostą. Zostało ostatnie 26 kilometrów. Jeszcze 2 punkty kontrolne. Warto dodać, że na tym biegu punkt kontrolny jest nie tylko z nazwy. Nie mieliśmy żadnych chipów do pomiaru czasu. Na punktach wolontariusze spisywali numery startowe i czas, podając je przez Internet do HQ w Omisiu.  Z Breli wybiegłem na 24 miejscu. Trasa biegła piękną nadmorską promenadą. Plaża w tej miejscowości nie bez kozery uchodzi za jedna z najładniejszych w tym regionie (zobaczcie na filmie). Zachód słońca w połączeniu z palmami dla nas jest czymś niezwykle egzotycznym. Po kilku kilometrach biegnąc promenadą dotarłem do przepięknej zatoki Vrulje (koło Pisak’a). Zatokę widziałem już wcześniej z góry, kilka razy jadąc samochodem. Teraz, pierwszy raz mam możliwość ją obiec. Było to ponad 2 kilometry trawersu wysokiego brzegu zatoki. Ściemniało się już więc założyłem czołówkę.  Były to ostatnie metry, które sfilmowałem. Później było już zbyt ciemnio i na filmie wyglądałoby to tak samo jak poprzedniej nocy (lampka czołówki i nic więcej). Za zatoką, trasa biegnie brzegiem do miejscowości Pisak. Z uwagi na to, że była już noc i musiałem używać lampki, miejscami było niebezpiecznie. Dodatkowo, moje oczy już tak nie „ostrzyły”. W Pisaku na punkcie odbywały się zawody w tzw: bule. Chorwaci to uwielbiają i co niedziela na torach do gry w „kulki” spotykają się robiąc przy tym lokalne zawody i wspólną imprezę. To był ostatni punkt w którym chwile usiadłem. Po nim, moim celem była ostatnia najmniejsza wyrypka pod Lokove Rogoznice. Trzeba było znów się wspinać. Tym razem nie było stromo i dużo podbiegałem. Trasa wiodła znów przez strawione pożarem lasy. Tegoroczny ogień spalił dużą część roślinności nad miejscowością Medici. W nocy, krajobraz spalonych drzew potęguje grozę sytuacji. Przed samą Lokovą zgubiłem kolejny raz trasę. Musiałem zawrócić. Niewiele, ale dwóch zawodników, których goniłem znów mi odjechało. Na punkcie kontrolnym odbywała się regularna impreza. Było już przed 21 i w domu gdzie ulokowana była wyżerka – kilkanaście osób świętowało. Powitali mnie głośno, jak dowiedzieli się jak mam na imię – gromko wyśpiewali pieśń na moją cześć. Śmieszne to było i miłe. Jednak dużo czasu tam nie zabawiłem. Już nie „ładowałem” kamela, napiłem się herbaty i pobiegłem za dwoma zawodnikami. Dopadłem ich szybko. Okazało się, że był jeszcze jeden. Byli to zawodnicy z Mountain DUT’a. Z Lokovy biegłem już prawie cały czas. Pod górę, z góry – nie ważne jak. Czułem już metę, choć cały czas powtarzałem sobie, że nie mogę się jeszcze rozprężyć. Jest noc i w każdej chwili mogę zakończyć zmagania jakąś kontuzją. To byłoby mega słabe. Z góry obserwowałem nadmorskie miasteczka. Szukałem Nemiry. Znałem ją dobrze. To tam spędzałem kilkukrotnie rodzinne wakacje. Ruskamen, Celina, Stanici czy Nemira, wszystko w nocy wygląda tak samo. Zastanawiałem się także jak trasa biegu będzie łączyć się z drogą w miejscowości Borak. Biegałem tam kilkukrotnie. Okazało się że skarpa nad Nemirą jest do pokonania całkiem przyjemną ścieżką. Najpierw wąwóz i krótka sztajha do asfaltu w Boraku. Teraz już widziałem metę usytuowaną na plaży w Omisiu. Słyszałem już konferansjera, który powitał wbiegającego zawodnika. Ostanie 2 kilometry to zbieg, miejscami asfaltem, czasem schodami i ścieżką. Koniec już za chwilkę, już czułem zapach mety. Wiedziałem, że tam czeka Sylwia. 32 godziny temu dała mi buziaka po starcie. Teraz dobiegam do niej tyle, że z drugiej strony po 100 milach chorwackich bezdroży. Ostatnie metry to luka w pamięci. Miałem włączyć GOPRO ale nie włączyłem, nie pamiętam zbyt wiele. Zmęczenie i euforia zmieszały się i zaburzyły możliwość zapamiętania tego co widziałem. Wiem, że „obudziłem się” dopiero na mecie gdy organizator zakładał mi medal na szyje. Tak! Ukończyłem ten bieg. Moje pierwsze 100mil. Moje pierwsze zawody ultra na dystansie dłuższym niż 110km.  Od Breli już nikogo nie wyprzedziłem, kto biegł SKY’a. Zakończyłem na 24 miejscu co na 50 osób, które zostały finish’erami nie jest obciachem. Chciałem dobiec do mety w sobotę i zrobiłem to. Finish’owałem o godzinie 22:26 po 32:26 min zmagania się z trasą. Nie byłem wyczerpany. Szczęśliwa Sylwia dała mi buziaka i… Oźursko. Ubrałem się w kurtkę i wszedłem do Adriatyku. Było dobrze, byłem zadowolony. Zwinęliśmy się dość szybko abym nie wychłodził się całkowicie. Po takich zmaganiach, chwilę po zakończeniu, mega marznę.

Impreza jaką jest DUT jest przygotowana dobrze, mimo iż to dopiero trzeci raz to poza ohydną wodą do niczego więcej nie mogę się przyczepić. Polecam ją. Najbardziej pod względem krajobrazu. Kto nie widział jeszcze Dalmacji – startując w DUT będzie miał okazje poznać nie tylko turystyczną jej część. Dziękuje Sylwii, że tam ze mną była a także mojemu żołądkowi, który głaskany opowieściami odpuścił. Dodatkowo Sylwia na FB zrobiła mały event i spowodowała, że znaczne grono znajomych dodawało mi otuchy. Dzięki. Podczas biegu na punktach 2 razy czytałem komentarze i było mi bardzo miło – to bardzo motywowało i z pewnością pomogło dotrzeć do mety. Marzenia się spełniają…:)

Na koniec, ale jeszcze przed filmem, zwyczajowo, kilka zdjęć aby faktycznie pokazać Wam, że to był nie tylko bieg…

 

… no i wspominany w tekście krótki film 🙂

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *